La revedere Marmarosz, La revedere Rumunia
Kierując się powoli w stronę północno-zachodniego narożnika Rumunii, zatrzymujemy się na granicy z Ukrainą, w miasteczku Syhod Marmaroski. Będąc w drodze niemal od świtu, jemy śniadanie pod dużym zadaszeniem postawionym na lato przy jakimś hotelu. Już niedaleko południe, zaczyna się robić gorąco. To absolutnie wspaniały aspekt naszej wycieczki – piękna pogoda i upał od początku do końca września.
– To co, kończymy pomału nasze wakacje ?
Ta oczywista oczywistość snuje się nad naszym stolikiem, gdzieś pomiędzy jajecznicą, kawą i herbatą.
– Szkoda, że nie mamy jeszcze więcej wolnego, aby zostać na dłużej…
Takie politycznie poprawne opinie wygłaszaliśmy już nie raz, przeżywając piękny czas podczas wakacji w Rumunii. Tym razem jakby uważniej na siebie spoglądamy i w naszych oczach pojawia się widoczny chyba na drugim końcu jadłodajni cień zwątpienia. Po chwili uśmiechamy się do naszych myśli.
– Nie, wcale nie szkoda. Tak naprawdę jesteśmy już syci i coraz bardziej marzy nam się własne, wygodne łóżko w domowym zaciszu.
Okazuje się, że było tego w sam raz. Wcale nie za mało, ponieważ tyle atrakcji i kilometrów, których doświadczyliśmy, przyniosło nam sytość i dobre zmęczenie. To niebywale fajne uczucie, wyjeżdżać bez żalu. Chyba Górze wypadałoby podziękować za tak wyważone dawkowanie wakacyjnych atrakcji. Dziękujemy Góro, Dziękujemy Rumunio !
Ale zanim przekroczyliśmy powrotną granicę…
Bo prawdziwych Cyganów już nie ma
Nie wiem czy stety, czy niestety, ale chyba jeszcze są. Na pewno są różni i niekoniecznie tylko tacy jak Ci, o których teraz napiszę, ale nasze doświadczenie podczas ostatnich dni podróży po Rumunii dotyczyło właśnie „takich” Cyganów.
Wjeżdżając wczesnym rankiem w Góry Rodniańskie, w dolince nad rzeką zauważyliśmy prowizoryczne obozowisko. Wyglądało na „cygańskie” – daję cudzysłów, bo to stereotypowe skojarzenie. To obozowisko było okrutnie biedne, brudne, był to szereg szałasów poobwieszanych różnymi szmatami i dyktami. Takie slumsy, tylko nie w mieście, a w przyrodzie. Kiedy się zatrzymaliśmy, szybko wypatrzyła nas dwójka dzieci, która w te pędy pogoniła w kierunku naszego samochodu. Pierwsza była dziewczynka, która wyglądała… no cóż, to była mocna mieszanka, uroku, urody i piękna małego dziecka o ciemnej karnacji skóry, z dzikością, drapieżnością małego zwierzątka. Bardzo energicznie zaczęła domagać się, żeby coś dostać. Było w tym coś tak napastliwego, że odruchowo miałem ochotę się pod tym naporem wycofywać.
Mieliśmy w aucie jeszcze niemal całe pudełko czekoladowych wafelków i chyba doczekały się idealnej okazji, aby nie wracać z nami do Polski. Kiedy dziewczynka chwyciła pudełko, nawet na nie nie spojrzała, dalej z wyciągniętą rączką, mówiąc w niezrozumiały dla nas sposób domagała się kolejnych podarków. Nie trwało to długo, niebawem z obozowiska ruszyły ku nas dorosłe Cyganki i na to spotkanie nie mieliśmy już ochoty. Zawinęliśmy się dosyć żwawo do samochodu i dopiero kiedy ruszyliśmy, dziewczynka pokazała, jak cieszy się pudełka ciastek. Trzymała je niczym skarb, perorując coś do chłopca, który w międzyczasie do nas dołączył.
I jeszcze taki drobiazg: dzieciaki były na bosaka, a na dworze było wówczas na pewno nie więcej niż 5 stopni.
Góry Rodniańskie
Dosłownie dwa słowa w temacie. Tylko przez nie przejeżdżamy, oglądając zza szyb samochodu i na kilku postojach. Wydają się być przepiękne i przyjazne do eksplorowania. To ponownie obszar, gdzie na trasie mijamy górskie miejscowości z typowo turystyczną infrastrukturą, jest kolorowo, są hotele, kwatery i restauracje. A jednocześnie, jak w całej Rumunii, wiele przestrzeni i przepięknej przyrody. Z tego co widzimy (i chyba o tym wcześniej czytaliśmy), zimą można pojeździć tu też na nartach.
Nieplanowane spotkanie z Wałęsą 🙂
Większy przystanek po drodze do Săpânțy robimy w miasteczku Sighetu Marmației, wspomnianym na początku wpisu. Mamy sporo czasu, włóczymy się po centrum, a nawet dalej i w końcu trafiamy na informację o dosyć znanym – jak się okazuje – muzeum, które pojawia się przed naszym nosem. Trochę się wahamy, mowa bowiem o Muzeum Pamięci Ofiar Komunizmu i Ruchu Oporu. Jest urządzone w więzieniu, w którym trzymano, torturowano i stracono wielu opozycjonistów komunistycznego reżimu Rumunii. Nie do końca chcemy przeskakiwać w taki klimat z naszego błogiego, wakacyjnego nastroju, ciekawość jednak zwycięża.
Nie żałujemy naszej decyzji. W Muzeum, każda sala to tematyczna izba pamięci, z dużą dawką informacji (rumuński, angielski) i wieloma eksponatami. Niektóre z nich urządzone całkiem multimedialnie. Na wstępie dostajemy napisaną w naszym ojczystym języku, skrótową informację oraz instrukcję poruszania się po byłym więzieniu, oraz obszerną broszurę w języku angielsku. Jest bardzo ciekawie, a jedna z sal, poświęcona jest Polsce i naszej Solidarności. Więcej już nie zdradzam, bo przecież można to wszystko na żywo obejrzeć. Wystarczy pojechać do Rumunii… :-).
Aha, jeszcze jedno. Podczas zwiedzania, na własnej skórze, albo raczej własnymi oczyma odczuwamy jaki jest stosunek Rumunów do ich Ojca Narodu, którego rozstrzelali po półtoragodzinnym procesie w 1989 roku. Spodziewaliśmy się, że o Nicolae Ceaușescu będzie w tym muzeum sporo. Że np. poświęcona mu będzie jedna z sal. Tak nie było – był ważnym tematem w jednej z cel, ale to „jakby nie to”. Kiedy wychodzimy z Muzeum zagadujemy o to osobę z obsługi, która rozmawiała z nami wypożyczając na początku informacyjne materiały.
– Jak to jest pytamy, że nie było tutaj całej sali o NC ? To prawda, że był znienawidzonym tyranem, ale jednocześnie tak bardzo ważył na powojennych losach Rumunii, że może powinien mieć tutaj…
Nasza rozmówczyni patrzy na nas wzrokiem, który do tej pory mam dokładnie w pamięci. Odpowiada krótko, cały czas patrząc prosto w moje oczy:
– Uważacie, że na to zasłużył ?
Oczywiście, na końcu czeka na nas cmentarz
Póki co, jeszcze nie nasz docelowy, ale ten zwany Wesołym – kolorowy Cmentarz w Săpâncie. Tu akurat małe rozczarowanie. Tak jak piszą w mądrych książkach, ich bardziej nakręcisz swoje oczekiwania i fantazje, tym trudniejsza będzie konfrontacja z rzeczywistością. Zapewne przez mimo wszystko nie dość uważną lekturę netu przed wyjazdem, miałem wyobrażenie, że trafimy na duży, stary cmentarz, pachnący cmentarzem, oddychający cmentarzem, z drzewami, jak na prawdziwy cmentarz przystało, może jeszcze z CZYMŚ – przecież to jedyny na świecie taki cmentarz.
Cmentarz, jest rzeczywiście jedyny w swoim rodzaju. Na pewno warto go zobaczyć, a gdyby potrafić przeczytać opisy, byłoby zapewne jeszcze dużo ciekawiej. Jest kolorowy i urokliwy, styl nagrobków i malowideł jest unikalny. Jednocześnie jest też bardzo mały, ciasny, mam wrażenie wciśnięty w niewielką, dostępną przestrzeń w środku miasteczka (chyba, że to miasteczko powstało przy cmentarzu), groby są niemal jeden na drugim. Taki trochę cmentarzyk, a nie cmentarz, nie ma jak dla mnie uroku, jaki czasami cmentarze posiadają. Jest po prostu inny i ważne, aby nie nastawiać się na zobaczenie swoich własnych wyobrażeń.
To co ? To już jest koniec :-). Zdjęcia z Marmarosz są tutaj, a my bierzemy powoli kurs na Polskę. Jeszcze nocleg w Satu Mare (mamy namiar na naprawdę fantastyczną miejscówkę w tym mieście – połączenie ultra nowoczesności, komfortu i dobrego smaku + okrasa w postaci właściciela-poligloty, który jest dobry w tym co robi).
Dziękujemy za lekturę.