Weekend w Barcelonie

Galeria Weekend w Barcelonie 2017 - Foto Historie (SO)

Weekend w Barcelonie (po raz pierwszy)

Weekend w Barcelonie” jest tematem ćwiczonym przez blogujących turystów częściej chyba niż najtrudniejszy układ z maczugami powtarza faworytka Olimpiady na miesiąc przed jej rozpoczęciem. W związku z powyższym, inwestując w spotkanie z dr Googlem wystarczająco dużo czasu, mamy szansę dowiedzieć się wszystkiego co potrzebne w temacie. Mały haczyk tkwi jednak w sformułowaniu: „wystarczająco dużo czasu”. Albowiem przeglądając wyniki zapytania „weekend w Barcelonie”, nie chciałem aby przeczytane opinie odebrały mi smak własnego doświadczenia. Z pełną odpowiedzialnością mogę więc stwierdzić, że nie poświęciłem na lekturę „wystarczająco dużo czasu”. Jakie były tego konsekwencje?

Kiedy już w Barcelonie, razem z żoną konfrontowaliśmy rzeczywistość z tym, czego wcześniej się dowiedziałem, doszliśmy wspólnie do wniosku, że kilku ważnych informacji nam zabrakło. Nie trafiłem np. w tym pierwszym przybliżeniu na przestrogę, aby odpowiednio wcześniej zaopatrzyć się w bilety do najbardziej obleganych miejsc. Miało to później i dobre, i złe strony. Jak to w życiu. Zatem dzielimy się jak zwykle zdjęciami, kilkoma wrażeniami z naszej wycieczki pt. „weekend w Barcelonie” oraz informacjami, na które nie trafiliśmy przy dosyć pobieżnej lekturze internetu.

Co to był za weekend w Barcelonie?

Piątek, sobota i niedziela, kwiecień, średnia temperatura w Barcelonie wynosi w tym okresie niemal 20 stopni. Pogoda do zwiedzania boska. Wietrznie, cały czas słonecznie, nie za chłodno, nie za gorąco (choć w słońcu bardzo ciepło) – chciałoby się powiedzieć: w sam raz.

CO WEDŁUG NAS WARTO ZOBACZYĆ ?

Po prostu Barcelona

czyli „samo miasto”. Spacer przypadkowymi ulicami, uliczkami i skwerami pozwala wwąchać się w zapachy wypełzające z niezliczonych kafejek, poczuć powietrze przywiane znad morza, czy też to mniej orzeźwiające, pozostałe nad asfaltem po szybko znikających z oczu skuterach, pozwala zobaczyć tubylców siedzących przy wystawionych na chodniki kawiarnianych stolikach, zakamarki bram, garaży, balkony, witryny, place zabaw i zielone pasaże ciągnące się wzdłuż większych traktów komunikacyjnych. Warto.

Metro

Też warto. Warto skorzystać z tego środka komunikacji z kilku co najmniej powodów. Ten najbardziej oczywisty, to jego funkcjonalność, ze względu na zasięg rozbudowanej sieci. Istnieje jednak mniej racjonalny powód, mianowicie barcelońskie metro mniej więcej tak różni się od naszego, jak wyobrażam sobie, że różnią się temperamenty nasze i Katalończyków. W związku z tym można tej różnicy łatwo doświadczyć. Stacje pod Barceloną są dużo mniejsze od warszawskich, czasem wręcz ciasne, jest w nich ciepło, niewiele chłodniej niż na powierzchni. Nie ma marmurów, zabezpieczeń, mam ochotę powiedzieć, że nie ma w nich posuniętego czasem do absurdu unijnoeuropejskiego uporządkowania. Perony są czasem krótkie, czasem wąskie czasem takie i takie, wręcz „niebezpieczne”. Ściany bywają odrapane, sterczą z nich druty różnych instalacji, a na końcu peronu ma się ochotę ruszyć w czarną przestrzeń za odjeżdżającym pociągiem. Zachęca do tego brak widocznych strażników, kamer i pozamykanych drzwi.

Prawdopodobnie, funkcjonowanie metra nie opiera się na tak „beztroskich” zasadach, ale pozostaję teraz przy pierwszych wrażeniach. Stacje, tory i perony niekiedy zakręcają, linie krzyżują, można łatwo wpaść w labirynt przejść, tuneli, węższych i szerszych chodników. Tak, o tym warto wiedzieć – planując przesiadkę na inną linię trzeba wziąć pod uwagę, że nie zawsze będzie to krótki przejazd ruchomymi schodami i zmiana peronu. Czasem będzie to przejście dwustumetrowym tunelem lub przejażdżka, jeśli działa na nim akurat ruchomy chodnik. Właśnie w podziemiach skrzyżowań łączących stacje różnych linii metra, słychać grających na różnych instrumentach „ulicznych” performerów. Ponieważ zawsze można było na nich liczyć, obstawialiśmy, że pracują na etacie miejskiego urzędu. Całość podziemnych wrażeń stanowi mieszankę zdecydowanie innych doznań zmysłowych, niż te których dostarcza środkowoeuropejska „sieć” metra, wybudowana pod przepięknym skądinąd, nadwiślańskim grodem Warsa i Sawy.

Gotycka dzielnica

Przede wszystkim, jest blisko innych „żelaznych” punktów na turystycznej mapie Barcelony. Jeśli masz w planie plac Catalunya, przemarsz La Ramblą i wizytę na plaży – jesteś właśnie przy Gotyckiej Dzielnicy. Tak jak często piszą – ma klimat, warto zajrzeć i np. pozwolić sobie na zgubienie się w gąszczu urokliwych uliczek. Zgubić się tak naprawdę nie można, i tak z którejś strony wyjdzie się do „normalnego” miasta. A kiedy nogi poczują już smak włóczęgi, nic przyjemniejszego niż zatrzymanie pod jakąś kafejką, słodki lub konkretny posiłek, aromatyczna kawa i odwrócenie sytuacji – teraz nie ja jestem w ruchu, tylko świat wokół mnie, a ja tak samo jak poprzednio mogę przyglądać mu się z leniwym zaciekawieniem. Uzależnieni mają wtedy chwilę na zameldowanie się na fb. Chcąc nie chcąc muszą jednak pamiętać, iż jakiś kawałek rzeczywistości wokół nich przemknie w tym czasie niezauważony. BTW, tutaj jedliśmy przepyszną paellę.

Miejska plaża

Nie sposób na nią nie zajrzeć, nie zamoczyć stóp i organoleptycznie nie sprawdzić, czy Śródziemne jest tak samo słone jak nasz Bałtyk. Tym bardziej, że idąc na plażę mijamy port, w którym każdy znajdzie łódkę, godną by choć na chwilę zawiesić na niej swój wzrok. Morze piękne, plaża piękna (w kwietniu było już na niej mnóstwo ludzi – co musi być w lecie?), jednak we wspomnieniu zostanie nam też stawianie oporu zastępom katalońskich imigrantów, agresywnie szukającym klientów.

Domena mężczyzn to kolorowe, kobiece chusty, o których zakup „turystyczna para” jaką byliśmy, nagabywana jest jakieś dziesięć razy na godzinę. Jeszcze bardziej „bezpośredni” i nachalny marketing stosowany jest przez śniadolice kobiety, które oferują wykonanie kilkunastominutowego masażu. Strategię marketingową mają taką, że kiedy słyszą grzeczną odmowę, zaczynają zachęcać do zmiany decyzji poprzez zademonstrowanie jakości swojej usługi. Czyli ty mówisz, że dziękujesz za masaż, a pani chwyta cię wówczas za ramię czy szyję, zaczyna ściskać i mówi, że zrobi ci „good”. Jak dla mnie, tak bezceremonialne przekraczanie granicy bliskości fizycznej nie zachęca do skorzystania z usługi. Widzieliśmy jednak sporo osób korzystających z masażu oferowanego przez chmurę kolorowo ubranych kobiet.

Zastanawialiśmy się nawet podczas krótkiego odpoczynku w plażowym barze, czy nasze odczucia to kwestia kulturowa, czy też indywidualny odbiór. Zarówno, jeśli chodzi o podejście do kwestii fizycznego kontaktu, jak i smaku, który pozostał po przyglądaniu się, jak wygląda taki seans „fizjoterapeutyczny”. Obydwoje z żoną mieliśmy uczucie, iż w widoku niższej kasty społecznej, masującej stopy popijającej na plaży drinka wyższej kaście, jest coś nie z naszej bajki. Jakieś skojarzenie z niewolnictwem ? Właśnie poprzez ekspozycję na publicznej plaży. Nie mam nic przeciwko świadczeniu usług masażu w zaciszu np. gabinetu czy w prywatnej posiadłości. Tym bardziej, że taki turysta, to co to w sumie za wyższa kasta – taki niby król, z akcentem na „niby”. Króluje tylko przez kilka dni i tylko na tej plaży…

Park Gaudiego (Park Güell) i o co z nim chodzi ?

Park jest super. Ale wielką pomyłką jest kupowanie biletów do płatnej części – to oczywiście tyleż stronnicza co subiektywna opinia. Z nami było tak: przybywając do parku w godzinach wczesno popołudniowych, zachwyceni kawałkiem, który zobaczyliśmy od wejścia (wchodziliśmy od zachodniej strony – Vallcarca), zbliżając się do kas przy głównym wejściu poczuliśmy niepokój z daleka widząc tabliczki z napisem „SOLD OUT”. Po skomplikowanej dyskusji z członkiem obsługi parku postawionym przy opustoszałych okienkach dowiedzieliśmy się, że bilety możemy kupić, ale na popołudnie następnego dnia – mniej więcej na godzinę, o której planowaliśmy przechodzić lotniskową odprawę. Napływającego znienacka uczucia złości („ci cholerni turyści!”) i rozczarowania przez chwilę nie udało się uniknąć. Ale tylko przez chwilę…

Park zaprojektowany jest tak, że centralna, płatna część usytuowana jest w najniższej, najbliższej głównego wejścia strefie. To co się w niej mieści, można częściowo obejrzeć spacerując dookoła, wzdłuż wyżej położonych alejek. Bez biletu niemożliwe jest wejście na centralną arenę, zanurzenie się w powyginanym w dziwnych pozach i pstrykającym sobie zdjęcia tłumie, który niczym współczesny, kolorowy i ruchliwy dinozaur, jeży się ze wszystkich stron kijkami od selfie.

Niemożliwe jest dopchanie się do zdobionej pięknymi ceramikami ławki, ciągnącej się dookoła placu i przypieczenie się w tym szczególnie eksponowanym na słońce miejscu. Niemożliwe jest zobaczenie kolumnowej sali i przyjrzenie się z bliska słynnej Salamandrze, choć będąc blisko też trudno na to liczyć. Głównie dlatego, że widoczność i ruchy ogranicza w każdym momencie kwadrylion turystów. Kwadrylion ów, jest zainteresowany jedynie ustawianiem się do zdjęć z każdym uznanym za atrakcyjny elementem w tle. Jeśli komuś rzeczywiście na podobnym doświadczeniu zależy, radzimy wcześniej zaplanować ten punkt zwiedzania i zaopatrzyć się w bilet.

Czy aby na pewno możliwe są tylko dwie opcje ?

Słyszałem kiedyś, że wybór składający się z dwóch możliwości, to żaden wybór. Coś chyba jest na rzeczy. Oczywiście, tutaj też istnieją inne wyjścia. Część płatna, staje się płatna i potencjalnie niedostępna chyba od ósmej rano. Wcześniej, kiedy jest tak naprawdę najpiękniejsze światło, nie ma upału, powietrze jest jeszcze czyste i bez kurzu, nie ma ludzi, jest cicho i można spokojnie oglądać kolorowe kafelki… strefa płatna jest bezpłatna i zaprasza wszystkich chętnych. Voilá.

Jeśli chodzi o Park Gaudiego, warto wspiąć się jeszcze „na dziko”, na wzniesienie po północnej stronie parku – łatwo je zlokalizować po stacji przekaźnikowej telefonii GSM. To kilka lub kilkanaście minut podejścia, a panorama ze szczytu przednia.

Którym metrem dojechać do Parku Güell ?

To też, niby drobiazg, ale kiedy coś robi się po raz pierwszy, można się trochę pogłowić. Tym bardziej, że w przypadku Parku nie ma jednej, wybranej stacji metra, która usytuowana jest „przy Parku”. W związku z tym niniejsza podpowiedź. Nie ma co zbyt długo kombinować, jeśli  podróżujesz metrem, a nie autobusem, tak czy inaczej trzeba drobny kawałek przejść. Jeśli chcesz dotrzeć od razu do głównej bramy, od strony centrum, trzeba dojechać do stacji Alfons X (linia żółta) i ruszyć lekko pod górkę na północ. Inna możliwość, którą osobiście polecam, to dojazd do stacji Vallcarca (linia zielona), z której bardzo dobrze oznaczoną trasą dociera się do zachodniej części parku. Jest mocniej pod górę, za to wąsko, malowniczo, a w kilku bardziej stromych fragmentach dodatkową atrakcją są ruchome schody. Zepsucie straszne.

Ile czasu potrzeba na La Sagrada Familia ?

To akurat pytanie jest dosyć przewrotne. My zarezerwowaliśmy sobie całe przedpołudnie, ale się nie wyrobiliśmy. Wszystko bowiem zależy od strategiczności podejścia i wiedzy, której zabrakło nam w momencie budowania własnej strategii. Nie wiedzieliśmy po prostu, że bilet wstępu należy nabyć z dwudniowym wyprzedzeniem, a nie posiadając go, mogliśmy jedynie pocałować klamki słynnej świątyni. Co prawda miła Pani z obsługi zaoferowała nam wejście typu VIP o określonej porze tego samego popołudnia, ale cena była tak absurdalna, że z tej opcji nie skorzystaliśmy. Zatem – być może kilka godzin na dojazd i zwiedzanie wystarczy, jednak pod warunkiem, że wcześniej to zaplanujesz i zaopatrzysz się w bilet. Można to zrobić wygodnie przez Internet. A sama La Sagrada Familia, robi wrażenie – nie da się temu zaprzeczyć. Wrażenie jest tym większe, że idąc zupełnie „normalnymi” ulicami z wysoką zabudową kamienic, która ogranicza widoczność na boki, wpada się na tę niezwykłą budowlę zupełnie znienacka.

Wnętrza świątyni nie zobaczyliśmy, ale dostaliśmy coś w zamian. W czasie naszej wizyty mogliśmy zobaczyć stadną produkcję charakterystycznych, hiszpańskich koronek, a także obejrzeć taniec wielkich, regionalnych lalek (El Gegants).

Czy coś jeszcze ?

Żydowskie Wzgórze (wzgórze i zamek Montjuïc)
Tę okolicę obejrzeliśmy tylko podczas przystanku w drodze powrotnej na lotnisko. Mieliśmy jednak zgodne przeczucie, że cały park, jego nadmorskie położenie dające zupełnie inną perspektywę na miasto, warte byłyby co najmniej kilkugodzinnej wyprawy.
Jeszcze więcej metra
Mieliśmy też ochotę pojeździć niemal przypadkowo ogromnie rozbudowaną siecią metra, aby popatrzeć więcej nie tylko na przewodnikowe atrakcje, ale więcej na zwykłe miasto i jego mieszkańców. Czasu było jednak zbyt mało
La Boqueria
Słynne targowisko mniej więcej w połowie odległości pomiędzy placem Catalunya i portem. Ciekawe miejsce, smacznie i kolorowo, ale też i strasznie. Przygnębiające wrażenie robią ogromne ilości wodnych stworzeń, które będąc podstawą tutejszej kuchni, czekają na swoich konsumentów leżąc w wyłożonych lodem ladach… ciągle jeszcze się ruszając… Brrr… :-/. Piszę to świadomy swojej hipokryzji, albowiem kilka godzin później konsumowałem paellę właśnie z „owocami morza”…
Kolejka linowa
Tu nie byliśmy – ale fajnie byłoby przejechać się kolejką i zobaczyć miasto z góry. Perspektywa innego typu kolejek (tych naziemnych, do kas), tłumu i potrzebnego na tę atrakcję czasu spowodowały, że odpuściliśmy…
Wspomnień nawet z tak krótkiego pobytu jest wiele. Barcelona wydaje się być miastem, z którego nie da się wyjechać niezadowolonym… A tutaj wszystkie zdjęcia, niekiedy jeszcze z dodatkowymi opisami…
 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *